Punktem wyjścia „Konia turyńskiego” jest anegdota o Fryderyku Nietzschem, który w 1889 roku pochylił się nad losem konia bitego przez chłopa przy drodze. Filozof obejmuje zwierzę za szyję i płacząc, popada w obłęd, który na zawsze oddzieli go od świata. Tarr i Krasznahorkai podkreślają, że to właśnie Nietzsche był dla nich źródłem inspiracji. Do niego nawiązuje m.in. ich koncepcja czasu jako zamkniętego koła. W swym dziele Tarr zawarł wszystko, co zawsze składało się na jego charakterystyczny styl: niechęć do słów, czarno-biały obraz, powolne tempo. Każdy element jest tu skrajnie minimalistyczny. Akcja rozgrywa się w ciągu sześciu dni w ciemnej, wiejskiej chacie, a całość układa się w spójną, przytłaczającą wizję końca świata.
„Oczekiwanie na koniec świata w "Koniu turyńskim" jest przeżyciem metafizycznym, nie ma nic z hucznej katastrofy "Melancholii" Larsa von Triera, która dla filmu Béli Tarra stanowi rodzaj ekstrawertycznego rewersu. Kino Tarra jest bowiem biegunowym przeciwieństwem twórczości duńskiego prowokatora, tak jak wyciszona osobowość węgierskiego reżysera stoi w kontraście do wybujałego ego twórcy "Antychrysta". Opowieść o końcu świata jest bowiem u Tarra doświadczeniem śmierci, powolnym umieraniem, filozoficznym wyznaniem wiary (lub, bardziej akuratnie, niewiary), w żadnym wypadku zaś - filmowym trikiem. Umieć opowiadać o końcu, to także pogodzić się z nieuchronnym finałem (Tarr upiera się, że wszystko co chciał powiedzieć przy użyciu kina, już powiedział; nie ma więc sensu, aby kręcił kolejne filmy).”
Tomasz Bielenia, interia.pl, 3.01.2012